Tym razem o tym, jak wytrwałam trzydzieści dni bez słodyczy. Choć nie było łatwo i musiałam walczyć z pokusami, to silna wola i wsparcie sprawiły, że udało się dotrwać do końca. Korzyści? Oprócz własnej satysfakcji nie ma ich zbyt wiele, ale już myślę o kolejnym wyzwaniu.
Droga przez mękę
Nie wiem co mnie podkusiło do podjęcia takiego wyzwania, ale skoro powiedziało się “A”, to trzeba powiedzieć “B” i wytrwać do końca. Krótko mówiąc: udało się, choć była to droga przez mękę.
Oczywiście, że nie sposób całkowicie wyeliminować z pożywienia cukier, bo ten jest wszechobecny. Jest w mleku, nabiale, owocach, a nawet w pieczywie. Ale nie to było moim celem. Chodziło o to, aby odstawić wszystkie produkty zaliczane do słodyczy i obejść się przez miesiąc bez słodkich bułeczek, ciast i ciasteczek, batonów, czekoladek, lodów, wafelków, nutelli, musli i wszystkiego, co jest słodkie i pod ręką.
Od euforii po kryzysy
Ten eksperyment można porównać do wyścigu rowerowego. Na początku towarzyszy Ci ekscytacja przed nowym wyzwaniem, lekkie pobudzenie, a nawet euforia! Poziom motywacji oceniasz na 10/10 i oczywiście lekceważysz pojawiająca się z tyłu głowy myśl, że nie dasz rady!
Potem jest już… gorzej. Zaczyna brakować sił, pojawia się rozdrażnienie i stres, a motywacja spada niemal do zera. Na finiszu już tylko odliczasz ostatnie chwile do mety, dajesz z siebie maksa, a na końcu cieszysz się jak dziecko, że po prostu się nie poddałeś!
Pierwsze dni to przysłowiowa bułka z masłem, chociaż w drugim dniu wyzwania omal się nie zapominałam! Niewiele brakowało, a odruchowo sięgnęłabym w sklepie po batonika i wafelka. Dopiero po chwili przypomniało mi się, że przecież mam nie jeść słodyczy!
Pod koniec pierwszego tygodnia pojawiły się pierwsze, lekkie kryzysy, szczególnie po intensywnej i długiej jeździe na rowerze. Po 130 km włączyło się ssanie na słodkie. Ponieważ pit stop był u rodziców, którzy słodycze wciągają jak narkotyki, nie odbyło się bez pokus.
Tym razem uprzedziłam, że NA PEWNO nie zjem nic słodkiego i zamiast tego poprosiłam o banana, jogurt naturalny i bułkę z żółtym serem. Oczywiście, dostałam wyprawkę na drogę powrotną w postaci jogurtu pitnego, który – jak się później okazało na ostatnich kilometrach – był niczym czekoladowy baton energetyczny. Kolejny dzień to następne 100 km na rowerze. Deficyt cukrowy był coraz większy, ale nie ugięłam się! Znów były banany, koktajle, a na obiad warzywa z patelni. I tak mi minął pierwszy tydzień bez słodyczy.
W pracy było łatwiej. Ręce i głowa cały czas były czymś zajęte, nie było czasu myśleć o rarytasach. Towarzyszyła mi owsianka na wodzie, serek wiejski, wafle ryżowe, banan lub jabłko, jogurt naturalny, różnego rodzaju orzechy i ziarna. Wymyśliłam sobie taki schemat, którego postanowiłam się trzymać. Do tego były ciepłe posiłki – prawie codziennie talerz zupy, czasami drób czy ryba z surówkami.
Wieczorem, po aktywności fizycznej (rower, lekka przebieżka, indoor cycling lub siłownia) nie sposób było nie zjeść kolacji. Czyli jak zwykle pieczywo, którego niestety nie udało mi się wyeliminować, do tego białko czyli serek wiejski, czasami jajka, ser żółty, kabanosy albo wędzona ryba. Zdarzał się nawet kefir naturalny, za którym wciąż nie przepadam…
W drugim tygodniu wyzwania zauważałam, że waga ani drgnie. Szybka weryfikacja jadłospisu dała mi do myślenia, że piję za mało wody! Tak, tak – wiem jaka jest ważna dla naszego organizmu i jego funkcjonowania, ale ja po prostu o niej zapomniałam!
Po drugim tygodniu wszystkie zmysły zaczęły wyjątkowo mocno reagować na słodycze, które otaczały mnie dookoła. I tu postanowiłam lekko zmodyfikować dietę i zdecydować się na odstępstwo poprzez wprowadzenie bakalii. Wiem, że były na zakazanej liście, ale jednak postanowiłam, że w małych ilościach, szczególnie podczas wysiłku fizycznego, nie zaszkodzą.
Jak się później okazało, suszone morele, śliwki i żurawina pozwoliły mi przerwać najgorsze chwile. Pociąg do słodyczy hamowały również orzechy, których pochłaniałam wyjątkowo dużo, a jak wiadomo są one wysokokaloryczne…
Do diety wprowadziłam też świeżo wyciskany sok z grejpfruta. Codziennie rano, zaraz po przebudzeniu, na czczo, wypijałam szklankę (ok. 200 ml) takiego napoju. Na początku był tak kwaśny, że wykrzywiał twarz, ale z dnia na dzień smakował coraz bardziej.
Bo grejpfrut to prawdziwa bomba witaminowa! Miąższ jednego owocu dostarcza więcej witaminy C niż zalecane dzienne zapotrzebowanie. Dodatkowo mamy jedną trzecią zalecanej dziennej dawki prowitaminy A, czyli beta-karotenu oraz sporo witamin z grupy B i potasu. Poza tym jest niskokaloryczny (w 100 g tylko 50 kcal), hamuje apetyt, przyśpiesza przemianę materii, ułatwia spalanie tłuszczów i oczyszcza organizm. Samo zdrowie!
W trzecim tygodniu bezsłodyczowej diety wybrałam się na zakupy do miejscowej galerii handlowej. I to był błąd! Musiałam stamtąd szybko uciekać, żeby nie dać się skusić na uśmiechające się do mnie zza witryn lody, torciki, babeczki, galaretki, serniki i bezę! Po przyjściu do domu miałam ogromnego “doła”, a smutek uciszyłam na kolację orzechami laskowymi, jogurtem naturalny i bułką z białym serem.
W ostatnim tygodniu kuchnię zamieniłam w aptekę. Zaopatrzyłam się w suplementy składników, których nie jestem w stanie dostarczyć swojemu organizmowi w odpowiedniej ilości z pożywienia. To witaminy: D3, K2 i C, magnez, L-karnityna oraz zalecona przez trenera odżywka białkowa po treningu (wybrałam tę o smaku lodów waniliowych!). I odliczałam dni do końca. W końcu zleciało te 30 dni, choć wcale nie było łatwo.
Efekty i wnioski
Efektów w postaci poprawy sylwetki, drastycznego spadku wagi, lepszego zdrowia czy samopoczucia jakoś nie czuję i nie widzę. Być może więcej powiedziałby mi specjalistyczne badania, np. poziomu cukru we krwi czy analiza składu ciała. Jednak gołym okiem nie widać znaczących zmian.
Co więcej, często zdarzało się, że byłam podenerwowana, rozdrażniona, osłabiona (szczególnie po treningu) i … smutna, szczególnie gdy widziałam jak inni wcinają słodycze i przynoszą ciasteczka i pączki do kawki w pracy, a ja muszę odwracać głowę w drugą stronę i obejść się smakiem.
Trudno też powiedzieć o oszczędnościach. Wydawanie pieniędzy na słodycze to taki sam wydatek (a może nawet mniejszy?) niż kupowanie co dwa-trzy dni różnego rodzaju orzechów: włoskich, laskowych, nerkowców i migdałów oraz suszonych owoców, które do tanich nie należą. Do tego doszły koszty suplementów diety oraz codziennego, ciepłego posiłku w pracowniczej stołówce. Bilans finansowy oceniam więc na zero, a może nawet na minus.
Wniosków mam kilka:
-
- Po pierwsze: 30 dni bez słodyczy to za krótko, aby zobaczyć efekty ich odstawienia.
- Po drugie: należałoby bardziej zaostrzyć dietę. Ostawić całkowicie CUKIER czyli wykluczyć z diety owoce (w tym suszone), mleko, pieczywo, jogurty, itp. na rzecz np. warzyw, ryb i drobiu.
- Po trzecie: należałoby zrobić badanie poziomu cukru we krwi i analizę składu ciała przed i po eksperymencie, aby móc porównać wyniki.
- Po czwarte: jeśli dodatkowo celem jest redukcja masy ciała, to – oprócz rezygnacji z CUKRU – należałoby trzymać się zbilansowanej diety z ujemnym bilansem energetycznym
To kiedy zaczynamy kolejny challenge?