Jak to jest być numerem JEDEN? Tego nie wiem i na pewno nigdy się nie przekonam. Wiem jednak, że warto wyznaczać sobie cele i pokonywać własne słabości. Dlatego GRATULUJĘ wszystkim, którzy biorą udział w zawodach, czy to szosowych czy MTB i rywalizują się nie tylko z przeciwnikami, ale też sami ze sobą.
Zawody nie są dla mnie!
Co sprawia, że tak myślę? Po pierwsze: strach przed kontuzją. W zawodach rowerowych najbardziej boję się wywrotki. Mam wrażenie, że na pierwszym zakręcie zaliczę przysłowiową “glebę” i potem będzie “siara”. Boję się, że jak już upadnę, to wsadzą mnie w gips i sezon będę miała z głowy. A najbardziej obawiam się tego, że przez moją brawurową jazdę może się coś stać innym uczestnikom wyścigu, gdy (niechcący oczywiście) wjadę komuś w plecy.
Po drugie: nie umiem trzymać nerwów na wodzy. Wiem jak bardzo udział w zawodach może być stresujący. Nerwy mogą naprawdę dokuczyć. I nie mylcie ich proszę z adrenaliną! Ale trudno się nie stresować, kiedy myśli się o życiowym wyniku. Wiem o tym z doświadczenia w startach w zawodach biegowych, których kilka udało mi się zaliczyć. Na ostatnim kilometrze Biegu do Pustego Grobu już myślałam, że pobiegnę życiówkę (zgodnie z moimi możliwości oczywiście), to do akcji zawsze wkraczały nerwy, napięcie mięśni, skurcze i kolka, które wymusiły na mnie mnie zwolnienie tempa, a nawet konieczność zatrzymania się. W takich sytuacjach o dobrym wyniku można tylko pomarzyć.
Po trzecie: nie cierpię uczucia porażki. Po co mam startować i rywalizować z innymi, skoro i tak nie wygram? Nawet nie jestem w czołówce zawodników, a listę z wynikami zawsze sprawdzam od końca, bo tak szybciej znajdę na niej swoje nazwisko. I wtedy pojawiają się w głowie myśli: “Ale porażka!” ,”Jaka jestem beznadziejna!”, “Nawet panie K6 biegają szybciej ode mnie”. Rywalizacja w grupie to dla mnie ekstremalne wyrzeczenie, a start w biegu na 10 km jest jak udział w maratonie londyńskim.
Zmieniam zdanie
Zawody to nie dla mnie, a jednak… Już niedługo wezmę udział w pierwszym w swoim życiu wyścigu kolarskim, oczywiście dla amatorów. Jestem kompletnym laikiem w tym temacie, ale mogę zdradzić dlaczego zmieniłam zdanie.
Po pierwsze: wyzwanie. Już samo zapisanie się na zawody działa bardzo mobilizująco. Codziennie myślisz, że od teraz musisz więcej i częściej trenować, prawidłowo regenerować organizm i dobrze się odżywiać. Przygotowujesz plan działań i ustalasz cel, choć wyzwanie na początek wcale nie musi być ambitne. Wystarczy, że np. ukończysz zawody, dojedziesz do mety bez kontuzji i na przedostatnim miejscu.
Do drugie: doświadczenie. Mówi się, że zawody to najlepszy trening i nigdy nie będzie on tak efektywny, jak udział w zawodach. I coś w tym jest, bo pewnie nigdy sami nie nauczymy się tyle, ile dowiemy się o sobie i innych co podczas startów. Zawody przełamują rutynę, pozwalają spojrzeć na pewne sprawy zupełnie inaczej i pomagają wyeliminować błędy, które na co dzień popełniamy.
Po trzecie: satysfakcja na mecie. Uczucie trudne do opisania, bo łączy w sobie zarówno euforię porównywalną do orgazmu, ale także ból i cierpienie wynikające z wysiłku. To są właśnie te chwile dla których warto się poświęcić, walczyć i pokonywać własne słabości. Gdy podbiegam na metę do mojego męża po zawodach mtb, o których więcej przeczytacie tutaj: https://mtb.ke.pl/, to za każdym razem widzę wspaniałego i coraz bardziej szczęśliwego człowieka!
Nie, przecież wcale się nie denerwuję. A tym bardziej nie boję się porażki. Nie, wcale nie liczę na to, że pójdzie mi dobrze i przejadę 100 km poniżej 4 godzin. Przecież to moje pierwsze w życiu zawody! Nie, nie mam aspiracji do bycia numerem JEDEN. Wystarczy mi fun i banan na twarzy!