Są kolarze dla których sto, a nawet trzysta kilometrów to już zdecydowanie za mało. Poszukują nowych wrażeń i okazji do sprawdzenia siebie przez pokonanie non stop morderczego dystansu na pięćset, a nawet na tysiąc kilometrów. Jak oni to robią? Mówi o tym ultramaratończyk Adrian Żółkiewicz.
Ultrazajawka
Coraz częściej spotykam w swoim otoczeniu zawodników z kolarską ultrazajawką. Jednym z nich jest Adrian Żółkiewicz, 24-latek z Lubska (woj. lubuskie), który jeszcze kilka lat temu nawet nie marzył o tym, aby walczyć o medale w klasyfikacji generalnej cyklu Pucharu Polski w ultramaratonach kolarskich i planować start w Transcontinental Race. Oba cele stają się coraz bardziej realne.
Za każdym razem kiedy widzimy się w Zielonej Górze, przypominam Adrianowi, aby zawsze pamiętał, kto namówił go do jazdy na ustawkach kolarskich w naszym mieście. Oczywiście śmiejemy się z tego, bo Adriana do jazdy na rowerze nie trzeba przecież namawiać. Jak sam mówi: „zrobi wszystko, aby osiągnąć postawiony cel”, ale za swoją wadę uważa chęć zrobienia wszystkiego sam. A przecież czasem ktoś może zrobić to lepiej!
Sport jest przy nim całe życie i ciężko jest mu wyobrazić je sobie bez niego. Rower jest na pierwszym miejscu, ale w wolnych chwilach Adrian interesuje się także żużlem, a od czasu do czasu poogląda też piłkę nożną, w szczególności FC Barcelonę.
To bardzo ambitny, młody człowiek, który swoją pasję dzieli też pomiędzy obowiązki studenckie i zawodowe. Aktualnie kończy studia informatyczne na Uniwersytecie Zielonogórskim, a oprócz tego pracuje jako Koordynator Projektów w firmie Incomtech.
W przedostatni weekend sierpnia Adrian Żółkiewicz przejechał dystans 1008 km i zajął III msc. w kat. Open na ultramaratonie kolerskim Bałtyk-Bieszczady. To robi wrażenie! Jak On to robi? Z ciekawości poprosiłam go o rozmowę na ten temat.
Wywiad
Pamiętasz Adrian nasze pierwsze spotkanie?
Oczywiście! Spotkaliśmy się w 2019 roku na promie w Milsku. Zaczęliśmy wtedy rozmawiać o rowerach, o spróbowaniu sił w kolarskich ustawkach, no i namówiłaś mnie na Yoloride w Zielonej Górze. Dzień później widzieliśmy się już pod Ogrodem Botanicznym. Można powiedzieć, że tak to wszystko się zaczęło.
Wcześniej mieszkałem w Lubsku, gdzie nie było za dużo kolarzy, a na pewno nie tylu, aby robić ustawki. Z kolei po przeprowadzce do Zielonej Góry, gdy zobaczyłem średnie tempo na Grupetto, to można było za głowę się złapać, jak można tak zasuwać!
Teraz z powodzeniem startujesz w ultramaratonach kolarskich. Kiedy zaczęła się ta przygoda? To był impuls czy jakiś większy plan?
Dla mnie pierwszym prawdziwym ultra i momentem, który uświadomił mi, że to musi iść w stronę ultra, była trasa z Lubska do Kołobrzegu w 2016 roku. Był to pomysł mojego ojca, którego marzeniem było pojechać rowerem nad morze, tym bardziej, że w Kołobrzegu mieliśmy akurat rodzinę na wakacjach i była okazja, aby zrobić im niespodziankę. Oczywiście moją pierwszą reakcją było: „Gdzie rowerem nad morze? Przecież to nierealne!”.
Ale chwilę namawiania samego siebie, potem jeszcze namawianie mamy, żeby nas puściła, analizy trasy i na następny dzień byliśmy już w drodze. Wyszło nam wtedy 400 km. Oczywiście średnia nie powalała i była daleka od dzisiejszego tempa. Z tego co pamiętam to średnia nie przekroczyła 24 km/h, ale przecież nie o to wtedy chodziło. Po powrocie do domu zacząłem sprawdzać jakie mamy ultramaratony w Polsce, no i zaczęło się.
Dlatego pewnie bardzo dobrze pamiętasz swój pierwszy start w ultramaratonie. Powiedz kiedy to było, gdzie i na jakim dystansie.
Pierwszym moim oficjalnym startem był Piękny Zachód w 2018 roku. Trasa prowadziła wtedy przede wszystkim przez takie miejscowości jak Świebodzin, Sulechów, Przytok, Kożuchów, Karpacz, Szklarską Porębę, Świeradów Zdrój, a przede wszystkim przez moją rodzinną miejscowość Lubsko. W końcu przejechanie koło swojego domu na 500-kilometrowej trasie było wtedy sporym przeżyciem.
Oooo, to ciekawe. Ja wtedy przejechałam Mały Piękny Zachód czyli 100 km. Było bardzo kameralnie i sympatycznie.
Ja na tych zawodach zobaczyłem czym tak naprawdę jest ultra, że to świetna atmosfera na punktach kontrolnych i ludzie spotkani na trasie. Po tych zawodach wiedziałem, że to nie był mój ostatni start, ale też nie spodziewałem się, że zajdzie to aż tak daleko.
Żeby pokonywać takie dystanse trzeba pewnie mieć „wypasiony” sprzęt. Czy Twój rower startowy jest jakoś specjalnie przygotowywany pod długie dystanse? Zabierasz ze sobą jakieś szczególne wyposażenie?
W tym roku jeżdżę na Treku Emonda ALR. Z modyfikacji, która jest najbardziej widoczna i daje mi najwięcej, to dołożyłem tzn. lemondkę czyli dostawkę czasową, na którą można się „położyć” w trakcie jazdy. Na płaskich odcinkach daje ona przewagę w postaci mniejszych oporów, ale nie dlatego jest ona tak popularna w ultramaratonach. Położenie się na lemondce powoduje zmianę pozycji i odciążenie rąk, co przy tylu godzinach jazdy na rowerze jest zbawienne.
Jako, że na trasach ultramaratonów z cyklu Pucharu Polski musimy poruszać się po wyznaczonej trasie, wielkim ułatwieniem jest posiadanie nawigacji. W moim przypadku ze względu na dużych rozmiarów ekran sprawdza się Garmin Edge 1000. Taka nawigacja potrzebuje z kolei energii, więc konieczna jest torba mocowana do górnej ramy, w której mieści się powerbank.
Przydaje się również mała torba, tak zwana podsiodłówka, w której schowamy dętkę, łyżki do ściągania opon, maść antybakteryjną (ja stosuje Chamois Creme) oraz przeciwdeszczówka, a w razie potrzeby również nogawki czy rękawki.
Dodatkowo w tym roku dzięki wsparciu jednej z największej sieci IT w Polsce – Incomtech udało mi się zrobić także upgrade roweru, w tym wymienić koła oraz zamontować pomiar mocy, który znacznie ułatwia przeprowadzanie treningów oraz rozkładanie sił na trasie.
Kilkanaście dni temu gratulowałam Ci zajęcia III msc. Open na ultramaratonie Bałtyk – Bieszczady 2020, gdzie pokonałeś 1000 km w 38 godzin! To jak dotąd Twój największy sukces?
Zdecydowanie tak, chociaż w tym roku celem numer jeden jest dla mnie jak najwyższe miejsce w klasyfikacji generalnej Open Pucharu Polski. To mi się na razie udaje ponieważ na jedną rundę przed końcem jestem na drugim miejscu.
To był Twój najtrudniejszy ultramaraton kolarski?
Oczywiście. Raz – że najdłuższy dystans i przekroczona bariera 1000 km bez snu, a dwa – to walka z pogodą, która w tym roku nas nie rozpieszczała. W pierwszy dzień ok. 10 godzin jechaliśmy w deszczu, a gdy w nocy przestało padać i już niemal wyschliśmy, to na drugi dzień od 8 rano znowu zaczęło padać.
W takich momentach zbawienna okazuje się folia NRC, którą owinąłem klatkę piersiową. Na pewno nie była to łatwa edycja Bałtyk-Bieszczady Tour, ale te zawody mają w sobie coś takiego, że chce się tu wracać. I już wiem, że za 2 lata znowu zawitam na start w Świnoujściu.
Miałeś chwile zwątpienia na trasie? Myślałeś o tym, aby poddać się i wyrzucić rower do rowu?
Może nie aż tak, żeby wyrzucić rower do rowu. W końcu pewnie bym po niego szybko wracał. Ale na takiej trasie muszą być chwile kryzysu. Ja miałem takie dwa. Pierwszy w okolicach 400 km, gdy skumulowało się zmęczenie jazdą przez cały dzień w deszczu i potrzebna była dłuższa przerwa na punkcie.
A drugi w Starachowicach, na prawie 700 km, gdzie rano zaczął padać deszcz. Ale kryzysy zdarzają się i przy jeździe po 100-150 km i niech pierwszy podniesie rękę ten, który tego nie doświadczył. Każdy taki przezwyciężony kryzys wzmacnia nas psychicznie, a to pomaga również w życiu codziennym.
Powiedziałeś chwilę wcześniej, że przejechałeś tysiąc kilometrów bez snu. Czy w ogóle jakoś odpoczywałeś w trakcie tej jazdy?
Kto by pomyślał o spaniu, gdy przed nami taka piękna trasa! W moim przypadku, licząc przerwy na punktach, wyszło 38 godzin bez snu, chociaż – nie powiem – miałem chwilę zwątpienia. Na punkcie w Starachowicach, na prawie 700 km, gdy zaczął padać deszcz, razem z Krzysztofem Dziedzicem uznaliśmy, że lepiej będzie jak pójdziemy spać na 30 min. Ale Krzysiek nie mógł zasnąć i stwierdził, że jest za zimno na sen.
W sumie miał dużo racji – lepiej było ruszać dalej. W końcu czym dłużej czeka się na punkcie, tym potem gorzej ruszyć. Okazało się, że była to dobra decyzja, bo chwilę później o śnie już całkiem zapomnieliśmy i zaczęła się walka o jak najlepszy czas, a to najlepsza motywacja. Odpoczywać można podczas jazdy „na kole” i tak też staraliśmy się jechać na BBT.
38 godzin to półtora dnia. Czy przez ten czas jadłeś coś szczególnego, żeby mieć siłę?
Zawsze na trasę zabieram ze sobą żele energetyczne. Ta forma węglowodanów jest najlepiej przeze mnie przyswajalna, bo przy takim wysiłku mam problem ze zjedzeniem czegoś suchego jak np. baton i każdą taką rzecz muszę popijać sporą ilością wody. Dlatego w moim przypadku idealnie sprawdza się jedzenie w formie płynu czy żelu.
Musimy pamiętać, że są też punkty kontrolne, na których możemy uzupełnić wodę, izotonik czy zjeść ciepły posiłek. Najlepszą formą takiego jedzenia są zupy. W tym roku na punktach najczęściej był żurek lub pomidorowa, a że są to moje ulubione zupy, to nie mogę wybrzydzać.
Moja waga przed BBT wynosiła 78 kg, teraz pewnie ubyło z 1-2 kg, ale za to teraz będzie mi łatwiej pod górki. Na co dzień nie stosuję jakiejś specjalnej diety. Jem co mi wpadnie pod rękę. To taki plus bycia ultrasem, że kalorie trzeba uzupełniać. Jedyne czego staram się unikać to tłustego jedzenia, ale to ze względu na to, że po prostu źle się po nim czuję.
Co jest najtrudniejsze podczas pokonywania takiego długiego dystansu? Czy to wspomniana przez Ciebie pogoda, zmęczenie, brak snu czy ból mięśni, a może awarie roweru i spadek motywacji?
Wszystkiego po trochę. Ale najgorsze są upadki i kontuzje, bo to może wykluczyć nas z zawodów. Jadąc w górach staram się trzymać jak najwyższą kadencję, bo inaczej siądą kolana.
Gdy jedziemy w grupie nie robimy „dziwnych”, niespodziewanych ruchów, które mogą doprowadzić do wypadków. Wychodząc na zmianę nie wychodzimy jak do ucieczki, bo wtedy możemy mieć i dwadzieścia kryzysów. A gdy doskwiera nam zła pogoda, ból mięśni czy zmęczenie, to zawsze można pomyśleć, że to samo przeżywa właśnie 400 innych zawodników. Skoro oni sobie z tym radzą, to ja nie dam rady? Uwierz mi, że to pomaga.
Zawsze zastanawiałam się, jak ultramaratończycy przygotowują się do takiej długiej jazdy. Chodzi mi o sprawność fizyczną i przygotowanie psychiczne.
Przede wszystkim nie wszystko od razu. Nie porywajmy się na 700 czy 1000 km, gdy najwięcej w życiu zrobiliśmy 300 km. Stopniowo zwiększajmy dystans i pamiętajmy, wszystko siedzi w naszych głowach. Jeśli powiemy sobie, że czegoś nie da się zrobić, to faktycznie tak będzie. Trzeba być dobrze nastawionym i zmotywowanym.
No i najważniejsze: nigdy nie myślę nad tym, ile zostało jeszcze do mety. Takie dystanse trzeba dzielić na mniejsze odcinki, po 60-100 km i ustalać sobie najbliższy cel. Całkiem inaczej jedzie się z myślą, że do celu jest 100 km, a całkiem inaczej myśląc, że do celu jest jeszcze 600 km.
W takich ultramaratonach to większość dystansu pokonuje się chyba w samotności. Lubisz jeździć sam?
Zdecydowanie wolę jeździć z kimś, szczególnie jeśli ten ktoś ma podobne tempo do mojego. Dlatego jeżdżę w kategorii OPEN. Jeśli ktoś lubi swoje towarzystwo i woli jeździć samemu, to wybiera kategorię SOLO, w której nikt nie może jechać 100 m przed nim, ani za nim.
Co jest takiego fajnego w ultramaratonach? Przecież to skazywanie siebie na permanentny ból!
Ciężko jest wytłumaczyć dlaczego ktoś decyduje się na 30, 60 a czasem i 80 godzin na rowerze, a po wjeździe na metę mówi, że w następnej edycji na pewno znów wystartuje. Takie dystanse całkiem inaczej się odbiera. Można pojechać w góry autem i tam zrobić 100-150 km, ale spróbujmy zaliczyć ten górski odcinek w trakcie ultramaratonu. Gwarantuję, że o wiele dłużej będziemy taką jazdę wspominać i to z dużym uśmiechem.
Jak tak opowiadasz, to i ja nabieram ochoty na taką przygodę! To jak mam przygotować się do takiego ultramataronu kolarskiego, np. na 500 km? Podaj mi trzy najważniejsze wskazówki.
Po pierwsze: trzeba stopniowo zwiększać dystans. Jeśli naszym największym dystansem było do tej pory 100 km, to po przejechaniu 500 km możemy się tylko zniechęcić. Trzeba w tym samym sezonie zrobić chociaż 2-3 jazdy po 200-300 km.
Po drugie: musimy mieć dobrze ustawiony rower. Nie musi być to od razu bikefitting. Jeżeli coś nam przeszkadza przy jeździe na 100 km, to przy 500 km stanie się nie do zniesienia!
A po trzecie to zadbajmy o swoje cztery litery. Kupujmy tylko bezszwowe spodenki, z dobrą wkładką. Nie warto na tym oszczędzać. Można też zainwestować w krem antybakteryjny. Na zawodach można wrzucić go do przepaku, który odbierzemy na punkcie kontrolnym. Nie raz uratował mnie na trasie.
Rower – rowerem, przygotowanie swoją drogą, a co z finansami? Płacisz za to wszystko sam?
Starty w ultramaratonach niestety do najtańszych nie należą. Dla przykładu – w najdroższym ultramaratonie Bałtyk-Bieszczady Tour same opłaty rejestracyjne i startowe to koszt 540 zł. Do tego dochodzą koszty dojazdu na zawody, wyżywienia czy żeli, które weźmiemy na trasę, a trochę ich potrzeba. Ma to związek ze skalą tej imprezy i tym, ile osób pracuje nad tym, aby nam się przyjemnie jechało. W tym roku w organizację zawodów zaangażowanych było 250 osób.
Oczywiście nie wszystkie ultramaratony są takie drogie. Najtańszym z tegorocznych ultra była „Małopolska 500-ka”, gdzie opłata startowa wynosiła 90 zł, ale w zamian otrzymywaliśmy tylko dwa punkty kontrolny z piciem i jedzeniem.
Do tej pory jeździłeś jako kolarz niezrzeszony. Teraz należysz do jakiegoś klubu?
Z racji kosztów związanych ze startami nie byłbym w stanie sam finansować całości startów. Zdecydowałem się więc poszukać sponsorów, którzy choćby w ułamku pomogliby mi w osiągnięciu celu i wystartowaniu we wszystkich rundach Pucharu Polski i w walce w klasyfikacji generalnej. Można powiedzieć, że to mi się udało!
Od tego sezonu można mnie spotkać w stroju Incomtech. Jest to jedna z największych sieci IT w Polsce. Nie ma co ukrywać, że bez tego wsparcia nie byłbym w stanie zbudować swojej bazy sprzętowej i jeździć we wszystkich zawodach. Tym bardziej, że np. w lipcu miałem trzy ultramaratony i wszystkie na wschodzie Polski.
Przy okazji chciałbym bardzo podziękować moim sponsorom za współpracę. Mam nadzieję, że zostaną ze mną również na przyszły rok.
Muszę teraz zapytać o Twoje największe rowerowe marzenie i kolejne długodystansowe wyzwania.
Do tej pory było to podium na Bałtyk-Bieszczady Tour, w końcu jest to najbardziej prestiżowa impreza ultra kolarska w Polsce. Teraz marzy mi się start w Transcontinental Race czyli wyścigu przez Europę. Ostatnio trasa prowadziła z Burgas do Brestu czyli na dystansie ok. 4000 km i 50 tys. przewyższeń. Ciekawostką jest to, że w zeszłym roku zawody te wygrała 24-letnia Fiona Kolbinger, nie dając żadnych szans bardziej doświadczonym facetom.
Czyli dziewczyny też dają sobie radę na ultramaratonach!
Oczywiście! I to całkiem nieźle. Idealnym przykładem jest właśnie Fiona Kolbinger, która utarła nosa wszystkim faworytom na Transcontinental Race i wyprzedziła drugiego zawodnika o 6 godzin! Innym przykładem jest Agata Wójcikiewicz, która w 2018 roku pokonała trasę Bałtyk-Bieszczady Tour w niesamowitym czasie 36:53 h.
Czyli można! To masz zatem jakieś rady dla ludzi, którzy chcą rozpocząć swoją przygodę z ultramaratonami kolarskimi?
Nie bójcie się takich dystansów. To nic strasznego!
Będziesz jeszcze przyjeżdżał na Yoloride? Czy średnia 30km/h to już dla Ciebie za wolno?
Jasne, że będę! W końcu na Yoloride nie przyjeżdża się na trening, ani dla średniej.
I tego się trzymajmy! Dziękuję za wywiad i życzę powiedzenia w osiąganiu celów!